Skocz do zawartości

Futbol europejski


kore_old

Rekomendowane odpowiedzi

Zajebista state uslyszalem przed poprzednia kolejka w EPL.

Klub z najwieksza iloscia podan na wlasnej polowce... tak United wlasnie.

Klub z najwieksza iloscia podan do tylu... tak wlasnie United :)

lvg i jego k**** porywajaca gra w ataku, i nie zeby Mou byl geniuszem ofensywy, ale to juz jest przegiecie paly.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Mou w Man U to sympatyczny pomysł. Jest tylko jedno ale. Jeśli liczyles na powrót Cristiano to wg mnie pod kadencja portugalczyka nie ma na to szans.

 

Swoją drogą zacząłem myśleć nad paroma sprawami dotyczącymi Realu, a w sumie bardziej nad scenariuszem what if.

 

Konkluzja moja jest taka, że gdyby nie przyjście CR7 to prawdopodobnie Kaka pod Mou mógłby mieć karierę w stylu Zizu. Wydaje mi się, że CR mocno wpłynął na to gdzie Kaka jest teraz.

A mi się wydaje, że Brazylijczyk po prostu spuścił z tonu, zresztą chyba nawet jakąś kontuzje miał przed przyjściem do Realu, ale może coś mieszam. W każdym razie pamiętam, że wiele osób(w tym ja) myślało, że Kaka będzie większym wzmocnieniem Realu od CRa, ale jednak CR wciągnął go dupą. Generalnie Kaka nawet w najlepszych latach nie osiągnął takiego poziomu jak Cristiano, więc Real nie ma czego żałować.

Edytowane przez Cloud
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Mou w Man U to sympatyczny pomysł. Jest tylko jedno ale. Jeśli liczyles na powrót Cristiano to wg mnie pod kadencja portugalczyka nie ma na to szans

Powrót Ronaldo do United, to taka sama bajka, jak powrót Beckhama. Tylko osoby z romantycznym podejściem w to wierzyły/wierzą. 

 

Nie opłaca się go sprowadzać, z wielu powodów, a zaczynając od ceny. 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

 

A teraz to co lubię najbardziej – kłótnia!

 

Próbuję zgadnąć, skąd czasami pojawiają się głosy, że najlepszym zawodnikiem ostatniego 25-lecia był Zinedine Zidane. Oczywiście, wybitny piłkarz, jak znalazł do pierwszej dziesiątki, a absolutnie nie do trójki i nie mający żadnego podejścia do miejsca numer jeden. Ludzie, którzy o nim piszą, zazwyczaj używają argumentów typu: „Przecież on wszystko wygrał, zarówno z klubem, jak i reprezentacją. Urodzony lider! Tam gdzie on, tam od razu sukces”.

 

Takich, którzy wygrali wszystko i z klubem, i z reprezentacją, jest wielu, że wymienię tylko Iniestę, Xaviego, Ramosa czy Pique. Dobra, tych dwóch ostatnich zostawmy w spokoju. Ale Iniesta i Xavi też wygrali wszystkie trofea, z tą różnicą, że zdobyli ich znacznie więcej niż Zidane. Konkretnie…

 

Zidane w karierze wygrał:

Mistrzostwo świata – 1 raz.

Mistrzostwo Europy – 1 raz.

Ligę Mistrzów – 1 raz.

Mistrzostwo kraju – 3 razy.

Puchar kraju – 0 razy.

 

Natomiast Iniesta wygrał:

Mistrzostwo świata – 1 raz.

Mistrzostwo Europy – 2 razy.

Ligę Mistrzów – 4 razy.

Mistrzostwo kraju – 7 razy.

Puchar kraju – 3 razy.

 

Więc nie piszcie mi tutaj o osiągnięciach Zidane’a, ponieważ w dziesięć sekund znalazłem piłkarza o osiągnięcia WIELOKROTNIE większych, w dodatku takiego, który jeszcze gra, a więc ma szansę swój dorobek potrafić (i takiego, którego w mojej dziesiątce nie ma). Możecie mi pisać o magii Francuza, o jego cudownych zagraniach, ale z jakichś powodów tego nie robicie – ciągle słyszę o jego dorobku. Dorobek faktycznie piękny, ale nie brakuje ludzi z piękniejszym.

 

Często powtarzaną bzdurą jest to, że Zidane prowadził swoje drużyny do sukcesów – jakby to była reguła. Owszem, zdarzało się, że był członkiem zwycięskich ekip, ale jakiejkolwiek reguły jednak nie dostrzegam. Pięć lat w Juventusie – tylko dwa tytuły. A w sezonach, w których nie udało się wygrać ligi, obok Zidane’a grali Henry, Del Piero, Inzaghi, Davids, Conte, Peruzzi, Di Livio, Deschamps, Van der Sar, Ferrara, Montero, Trezeguet. No naprawdę, było z kim pokopać…

 

Później Real Madryt – znowu pięć lat. Pięć lat i tylko jedno mistrzostwo. A obok Zidane’a w sezonach bez mistrzostwa tacy piłkarze jak Casillas, Roberto Carlos, Hierro, Raul, Morientes, McManaman, Figo, Guti, Makeleke, Savio, Helguera, Salgado, Karanka, później dodatkowo (!) Ronaldo, Beckham, Owen, Ramos, Robinho… Ponownie muszę to napisać: było z kim pokopać. A tymczasem „Królewscy” ligę faktycznie zaczęli wygrywać (dwa razy z rzędu), ale dokładnie wtedy, gdy Zidane odszedł. Dziwne.

 

Apeluję: nie piszcie mi więc o wielkich sukcesach Zidane’a, jakby były jedyne w swoim rodzaju i jakby obecność Francuza w składzie gwarantowała powodzenie. Cieszy się on taką estymą, że mnie osobiście jego klubowy dorobek z całej kariery po prostu rozczarowuje. Naprawdę – rozczarowuje. Dziesięć sezonów w dwóch absolutnie topowych klubach i jeden Puchar Europy, trzy mistrzostwa, zero pucharów krajowych. Pff.

 

„Ale Zidane wygrywał trofea w pojedynkę”. No przepraszam bardzo, ale muszę to napisać – w 1998 roku, o czym najczęściej się wspomina, to zesrał się, a nie wygrał cokolwiek w pojedynkę.

 

Pierwszy mecz (faza grupowa): 3:0 z RPA. Zidane nic nadzwyczajnego nie gra. Nie strzela gola. Za to po jego dośrodkowaniu z rzutu rożnego Dugarry zdobywa bramkę głową. Ale jakoś mnie nigdy nie jarało, kto akurat wrzucił piłkę z rzutu rożnego, może wy macie inaczej. W każdym razie – mecz bez większej historii.

 

Drugi mecz: łatwe 4:0 z Arabią Saudyjską. Zidane bez gola i asysty. W dodatku w 71. minucie za chamskie zachowanie dostaje zasłużoną czerwoną kartkę.

 

Trzeci mecz: 2:1 z Danią, Zidane nie gra.

 

Czwarty mecz: 1:0 z Paragwajem, po dogrywce i bramce Blanca w 114. minucie. Zidane nie gra.

 

Piąty mecz: 0:0 z Włochami, więc jak się łatwo domyślić Zidane bez gola i bez asysty. Awans po karnych.

 

Szósty mecz (półfinał): 2:1 z Chorwacją. Dwa razy na połowie przeciwnika piłkę Chorwatom odbiera Lilian Thuram i strzela dwa gole. Zostaje wielkim bohaterem. Zidane niewidoczny.

 

Siódmy mecz (finał): 3:0 z Brazylią. Po dwóch dośrodkowaniach z rzutów rożnych Zidane strzela dwa razy głową. Trzeciego gola dorzuca Petit.

 

Pamiętam tamte mistrzostwa całkiem dobrze. Jeśli ktoś twierdzi, że dla Zidane’a był to dobry turniej, to pamięta tylko ostatni mecz. Prawda jest taka, że drużyna dociągnęła „Zizou” do finału, bo wcześniej był on z lekka bezużyteczny. Tamtego dnia, w starciu przeciwko Brazylii, moim zdaniem miał… niesamowitego farta. Tak bowiem postrzegam dwa strzały głową po dwóch rzutach rożnych akurat przez Zidane’a, który przez całą karierę bardzo rzadko kończył takie wrzutki w taki sposób. To raczej było coś typowego dla Ramosa, Godina czy… Kamila Glika, ale nie dla „Zizou”. A jeśli coś zdarza się raz w karierze, to akurat ja – fan powtarzalności – dostrzegam w tym ogromny element przypadku, jakże w piłce częsty.

 

Nie chcę podważać udziału Zidane’a w zdobyciu przez Francję złota, bo przecież był bohaterem finału. Podważam jedynie tezę, że był to piłkarz, który ciągnął całe drużyny. Nie, był to taki piłkarz, jak wszyscy z wielkich: czasami ciągnął, a czasami potrzebował, aby to jego pociągnięto. Zdarzało się, że pomagał kolegom, a zdarzało się, że koledzy jemu. Ale często – ani on nie był w stanie pomóc, ani jemu się nie dało pomóc i drużyna notowała porażki. Moim zdaniem lepiej niż w 1998 grał na mistrzostwach w 2006, chociaż ani w 1998, ani w 2006 nie był najlepszym piłkarzem Francji. Zresztą, 2006 skończył blamażem, czerwoną kartką w finale za uderzenie przeciwnika.

 

Czasami pojawiają się ludzie – teraz chyba rzadziej, ale kiedyś to było nagminne – że Zidane’a za finał MŚ 2006 nie można krytykować, ponieważ „każdy by tak zrobił” i on tylko „bronił honoru siostry”. Ha, to mnie zawsze bawi do łez. Gdyby faktycznie tak postrzegać honor, to mecze piłkarskie wyglądałyby następująco:

 

– Hej, Messi, twoja dziewczyna do dziwka!

(bum, jeb, bam, czerwona kartka)

 

– Hej, Cristiano, twój syn to kretyn!

(bum, jeb, bam, czerwona kartka)

 

– Hej, Zlatan, twoja matka robi w burdelu!

(bum, jeb, bam, czerwona kartka)

 

Mało tego – gdyby na tym miała polegać obrona honoru, to taktyka ograniczałaby się do wypowiedzenia tylu obraźliwych zdań, aby sędzia musiał zakończyć mecz z powodu zdekompletowania jednego z zespołów. To byłoby takie męskie, takie honorowe, takie zrozumiałe… Piłka nożna stałaby się najprostszym sportem na świecie, a Janusz Wójcik prowadziłby Real Madryt.

 

No nie. Zidane się zbłaźnił totalnie, jak nikt przed nim i nikt po nim w meczu o taką stawkę jak finał MŚ.

 

Pamiętam kolację z Raymondem Domenechem w jednej z warszawskich restauracji. Uroczy człowiek, wspaniały rozmówca. Jakże on był rozgoryczony tym, co Zidane zrobił, jak bardzo nie potrafił mu wybaczyć… Jak bardzo szokowało go, że ktoś wpadł na pomysł, by postawić pomnik upamiętniający moment, gdy „Zizou” z byka atakuje Materazziego.

 

Jeszcze raz podkreślę: Zidane był wielki. Ale nie aż tak wielki, jak go niektórzy kreują. Akurat do TOP10. Widziałem na żywo go w meczach, gdy błyszczał i w takich, w których grał słabo. Elegancki playmaker, z dużą wizją i niezłym uderzeniem z dystansu. O ile jednak wiadomo, że nie ma sensu zestawiać go z Messim w fazie ataku, w pierwszej linii, o tyle problem polega na tym, że także w linii pomocy Argentyńczyk był/jest bardziej śmiercionośny, zagrywał więcej otwierających piłek, o liczbie asyst nie wspominając.

 

Kariera Zidane’a to 7 goli w najlepszym sezonie w Serie A oraz 9 goli w Primera Division. To nie są złe liczby, ale gdy mówimy o kimś, z kogo niektórzy chcą robić najlepszego piłkarza 25-lecia… dupy nie urywają. Zwłaszcza gdy zestawimy je np. z liczbami Michela Platiniego, którego sami Francuzi uznali za najlepszego piłkarza w dziejach reprezentacji.

 

http://weszlo.com/2015/12/29/jak-co-wtorek-krzysztof-stanowski-140/

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ciekawe kto uważa, że Xavi > Zidane nie patrząc na trofea tylko na skilla.

 

Być może nawet nikt, ale nigdzie nie jest powiedziane, że trzeba patrzeć tylko na skilla, tylko na trofea czy w jakikolwiek inny sposób. Każdy patrzy jak chce a Stano napisał na początku jakimi kryteriami się kieruje.

 

 

Dla mnie Zizou nie jest najlepszym graczem w ostatnim 25-leciu ale w TOP10 tak.

To zupełnie jak u Stano :rugby:

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Może ktoś się podejmie wyliczenia, choć przykładowego "bzdur" i "bełkotu"? Powinno być łatwo, skoro stanowią one większość, a cały artykuł to kpina. No śmiało, bo ja jestem tak mało spostrzegawczy, że widzę pole do kwestionowania jedynie w zakresie stwierdzenia, że Zizou nie był najlepszym piłkarzem reprezentacji Francji na MŚ w 2006.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

tutaj zdecydowanie bardziej rzeczowo o Zizu niż u Stanowskiego 

 

 

Co jakiś czas dostaję pytanie: co jest najbardziej przereklamowane w piłce nożnej? Nie było to nigdy pytanie podchwytliwe, ale zawsze podświadomie czułem, że jasna i oczywista odpowiedź "Premier League" nie rozwiewa wszelkich wątpliwości. Zacząłem się więc nad tym zastanawiać, co doprowadziło do wielu wieczorów, gdy sponad kubka parującej herbaty oolong spoglądałem na ścianę, która kiedyś była biała niczym koszulki drużyny Florentino Pereza* i obracałem tę myśl w głowie, smakując ją i przeżuwając jak Sir Alex Ferguson swoją słynną gumę. Co jest najbardziej przereklamowane w piłce nożnej? Co jest łyse, ma chude łokcie i wolno robi ukradziony Maradonie trik w środkowej strefie boiska? Co biegało w stroju Realu Madyt, robiąc jakieś piruety bez sensu, nawet gdy wokół nie było pół zawodnika? Odpowiedź przyszła błyskawicznie niczym schyłek Ronaldinho: tym czymś jest Zinedine Zidane. Moje zdanie zdawał się podzielać legendarny komentator sportowy Dariusz Szpakowski, który dał wyraz swojej bezbrzeżnej pogardy, nie trudząc się nauczeniem nazwiska Francuza i na potrzeby chwili wymyślając mu jakiś lekceważący alias: Zinedan, Zezan, Zdun...

 

Szybko odkryłem, że może i nie jestem w tym poglądzie osamotniony, ale jednak zdecydowana większość fanów piłki zlinczowałaby mnie, gdybym tylko powiedział, co myślę o tym łysym kogucie. Zdziwienie wywołane tym faktem trwało krócej niż panowanie Leeds United, bo zdałem sobie sprawę, że to ci sami ludzie, którzy twierdzą, że Casillas to najlepszy bramkarz na świecie, Valdes nie umie grać nogami, Guardiola objął w Barcelonie samograj, Busquets jest cienki jak splot koszulek polskich drużyn, a Thomas Muller nie umie grać w ogóle. O tym ostatnim warto wspomnieć, że jest brzydki, koślawy, piłka trafia go w różne części ciała (jest tzw. drewniakiem – kiedyś może napiszę, dlaczego jest to najdurniejszy piłkarski quasi-argument) – psy szczekają, a pan Muller zrobił doktorat z piłki nożnej, interpretuje przestrzeń jak nikt w poprzednich dwóch dekadach i za trzy lata prześcignie Klosego w ilości goli zdobytych na mundialach.

 

Nie ulega wątpliwości, że Zinedine Zidane był świetnym piłkarzem. Majestatycznie się kołysząc, przemierzał boiska wzdłuż i wszerz, zwalniając jeszcze bardziej tylko wtedy, gdy trzeba było popisać się ruletą, zawsze gotów rozsmarować Bayer Leverkusen tygrysim strzałem z woleja słabszą nogą. Lubiłem obserwować jego grę w Juventusie, lubiłem także w Realu Madryt, choć z wiadomych względów nieco mniej. Był to piłkarz, jak już powiedzieliśmy, świetny, jednak nic ponadto. W takim przekonaniu żyłem przez parę lat, aż pewnego dnia wstałem rano i Zinedine Zidane był geniuszem, być może nawet najlepszym piłkarzem wszech czasów. Było to ucieleśnienie moich najgorszych koszmarów, których przedłużeniem jest Arjen Robben – panicznego lęku przed tyranią ludzi bez włosów.

 

 

 

Co gryzie Zinedine'a Zidane'a

 

Ślady jego stóp są wciąż widoczne pośród odrapanych ścian imigranckiej dzielnicy La Castellane, gdzie stawiał swoje pierwsze kroki, robił pierwsze rulety i prawdopodobnie znieważał innych imigrantów. Być może także dlatego ten Berber o kałmuckich rysach twarzy jest we Francji bohaterem narodowym – pomimo dorastania w dzielnicy, gdzie do domu częściej przynosi się narkotyki, choroby weneryczne i sprężynowce niż piątki ze szkoły, nie podzielił losu swoich pobratymców, którzy mogą skończyć w dwóch miejscach – w więzieniu lub w grobie. Podobno osiedle, które wychowało niegdyś młodego Algierczyka ma zostać zrównane z ziemią, ale to nic nie szkodzi, bo to kawał kurewsko brzydkiej okolicy, przeżartej ubóstwem, bandytyzmem i zapewne powolnymi obrotami na piłce – nawet jak na Marsylię, pod której opiekuńczymi skrzydłami gromadzą się od stuleci największe męty z całej Francji. Jednonodzy marynarze, bezzębne k****, Albańczycy przyozdobieni biżuterią ściągniętą z langwedockich matron – oni wszyscy zebrani są pod marsylską oriflamą**, sztandarem biednych ludzi i ich czołowego geniusza – Zinedine'a Zidane'a.

 

Nic więc dziwnego, że Francja go tak pokochała: jak nikt inny uosabiał multikulturowe społeczeństwo tego kraju i egalitaryzm – przez jakiś czas traktowano go, jakby był ucieleśnieniem Marsylianki, łączącym w sobie trzy definiujące nowożytną Francję cechy: równość, wolność i braterstwo. Cantona był elitarystą, piłkarzem artystów i wyższych sfer, choć skończył namawiając do zmasowanego ataku na banki, który miałby zawalić system, a Zidane – piłkarzem, który należał do całego narodu; geniuszem biednych ludzi, Cyganów, żebraków i drobnych cwaniaczków. Francja go przygarnęła i pokochała, gdy jego rodzice przepłynęli Morze Śródziemne w – zapewne – czółnie wydrążonym z pnia drzewa, a on w dniu największej próby wytarł sobie dupę trójkolorową flagą i napluł na nuty hymnu. Dlatego też chciałbym zdekonstruować jego mit jako piłkarza wystającego ramionami i głową ponad mu współczesnych, a jest on trzyczęściowy: 

 

1. w pojedynkę poprowadził słabą Francję do pierwszego triumfu na mistrzostwach w roku 1998

2. ponownie niemal w pojedynkę zaciągnął drużynę narodową do finału mundialu

3. zawsze brał na siebie odpowiedzialność w wielkich meczach i wygrywał je dla drużyny.

 

 

 

Zidane, ulubieniec UEFY

 

Legenda Zidane'a to jakiś mit założycielski, podobny do opowieści o ojcach Stanów Zjednoczonych rzekomo nieposiadających niewolników; materiał, z którego stworzone są marzenia. Kto inny mógłby zostać wyrzucony z finału mistrzostw świata za idiotyczny faul bez piłki i nie zostać zlinczowany przez media? Gdy Beckhamowi odłączyło się myślenie w 1998, dziennikarze nie zostawili na nim suchej nitki i można było odnieść wrażenie, że zaraz zakują go w dyby przed opactwem westminsterskim i obrzucą pomidorami (oczywiście brytyjska prasa jest bardziej krwiożercza od francuskiej, ale fakt pozostaje faktem). A co się stało z Zidane'em? W kraju pocieszał go pierdolony prezydent. Wszyscy mu współczuli i odczuwali smutek, że kończy karierę w ten sposób. Biedny Zidane, sk****syn Materazzi go sprowokował (wrócimy jeszcze do tego wydarzenia). Któryś już raz puściły mu nerwy niczym juniorowi i wyleciał z boiska za głupotę – jak to się ma do jego bycia liderem?

 

Materazzi go przezywał? Znakomicie. Mógł pójść do pani. Piłkarze to w większości podła banda, kopią się, opluwają, wyzywają – taka specyfika zawodu. Zidane nie był inny. Przypięto mu łatkę dżentelmena już „pogrobowo”, do tej pory nie wiadomo na jakiej podstawie: chyba oceniono jego sposób biegania, w którym faktycznie było sporo godności. Mniej było w deptaniu, uderzaniu czołem czy ubliżaniu innym piłkarzom. Zanim został nobliwym seniorem (a został nim szybko, bo był pół siwy, pół łysy już przed trzydziestką, pewnie brzemię bycia mesjaszem Francji tak na niego działało) w białej koszulce z ogromną piątką na plecach i nazwiskiem obcym Szpakowskiemu, był niezdyscyplinowanym rozrabiaką ze smykałką do piłki – a teraz robi się z niego jakiegoś Iniestę.

 

Zidane nie był nigdy dyrygentem, metronomem – był kreatorem. Za regulowanie tempa gry odpowiadali inni jak Makelele czy Redondo. Zidane otrzymywał piłkę i jego zadanie było jasne: dostarczyć ją do bramki, osobiście lub za pośrednictwem jakiegoś innego imigranta. Był poniekąd kontynentalnym Gerrardem – tylko znacznie lepszym, bo wszystko, co brytyjskie jest gorsze od odpowiednika zza Kanału (przynajmniej jeśli chodzi o piłkę i jedzenie). 

 

 

 

Część pierwsza: annus mirabilis 1998 czyli Zidane depcze swoje korzenie

 

W obiegowej opinii triumf roku 1998 Francja zawdzięcza niemal wyłącznie Zinedine'owi Zidane'owi, już wtedy wielkiemu rozgrywającemu, otoczonemu niestety przez piłkarzy poślednich i raczej psich. Jest to pogląd niewątpliwie bardzo ciekawy, niestety nieprawdziwy – pisał bowiem Adam Mickiewicz "o roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju; ciebie lud zowie dotąd rokiem urodzaju", a on zwykł pisać tylko prawdę. Trzon kadry stanowili członkowie najbardziej utalentowanej generacji francuskiego futbolu od czasów, gdy Harald Schumacher wybił zęby Battistonowi, a może i dawniejszych, wszyscy młodzi i żądni sukcesu (i pochodzący z imigranckich rodzin):

Vincent Candela (Roma), Bixente Lizarazu (Bayern), Patrick Vieira (Arsenal), Laurent Blanc (Marsylia), Youri Djorkaeff (Inter), Didier Deschamps (Juventus), Marcel Desailly (Milan), Lilian Thuram (Parma), Emmanuel Petit (Arsenal), Christian Karembeu (Real Madryt), Alain Boghossian (Sampdoria), Franck Leboeuf (Chelsea), Robert Pires (Metz);

tę imponującą i bynajmniej nie marną drużynę uzupełniała dwójka młodziutkich napastników z AS Monaco, którzy dopiero wchodzili na arenę międzynarodową, ale dwa lata później wydatnie przyczynili się do zdobycia mistrzostwa Europy: Thierry Henry i David Trezeguet (do których potem dołączyli Nicolas Anelka z Realu Madryt i Sylvain Wiltord z Bordeaux).

 

Niedorzeczne bajania jakichś zaplutych dziadków o samotnym biegu pana Yazida po puchar Julesa Rimeta należy wyrzucić do śmietnika, bo to mogła być najwybitniejsza generacja Francuzów (może z wyjątkiem Karola Wielkiego i jego parów***) – aż trudno uwierzyć, że nikt nie nazywał ich drugą Armią Sambry i Mozy. Może dlatego, że nikt nie pamięta już o pierwszej, bowiem memoria fragilis est, jak pisał Henryk Sienkiewicz ku pokrzepieniu serc. Nie zwykło się już pamiętać także o tym, że mundial we Francji był drugim z kolei, gdzie tytuł zapewniła obrona (a zwłaszcza jej boki). Francuzi defensywę mieli najlepszą na turnieju, natomiast atak był raczej żałosny, z perłą w koronie w postaci Stephane'a Guivarc'ha, nazwanego chyba po jakimś, k****, czarnym elfie i do tej pory będącym najgorszym ze złotych medalistów.

 

Zawodnikami, którzy ciągnęli Les Bleus przez cały mundial aż do finału byli obrońcy: Lilian Thuram, Bixente Lizarazu, Laurent Blanc, Marcel Desailly, wspomagani przez Fabiena Bartheza, najsłynniejszego z łysych bramkarzy oraz dwójkę ryglujących pomocników: Emmanuela Petita i Didiera Deschampsa, przy czym wkład tego drugiego jest oczywiście marginalizowany (w końcu sam Cantona powiedział, że jego rolą było podawanie piłki bardziej utalentowanym kolegom). Thuram został nagrodzony Brązową Piłką dla trzeciego najlepszego piłkarza turnieju i pokonał w półfinale Chorwację (choć wcześniej po jego błędzie Francja niemal odpadła), Blanc strzelił piewszą złotą bramkę w historii wyrzucając z mistrzostw Paragwaj, Lizarazu biegał od jednej linii do drugiej, Desailly kosił wszystko równo z trawą, a Petit i Deschamps (i Karembeu) harowali, żeby niedołężny atak nie pogrzebał Francji w ich własnym kraju. Zidane był w tym czasie pasażerem, kimś w rodzaju luksusowego zawodnika o wielkim talencie (co pokazywał już w Bordeaux i Juventusie), obdarzonego kredytem zaufania, w myśl zasady, że moneta podrzucana w nieskończoność w końcu wyląduje na krawędzi. Jednak w Juventusie miał Del Piero i Inzaghiego i jakkolwiek godny pogardy był ten drugi, to bramkę umiał strzelić – część ciała była nieważna.

 

Pierwszy mecz przeciwko RPA i mamy już pierwszą asystę Zidane'a – i ostatnią. Do piłki kopniętej z rzutu rożnego dopadł Christophe Dugarry i wpakował ją do siatki: wspaniała asysta – choć trzeba przyznać, że wcześniej w tym meczu jeszcze owłosiony eks-Algierczyk popisał się świetnym podaniem, ale któryś z jego upośledzonych kolegów tego nie wykorzystał (nie pamiętam który). Francuzi wygrali 3:0 po golu samobójczym i jeszcze jednym kornerze, z którego Zidane (została mi zwrócona uwaga, że to jednak był Dugarry) kopnął w kierunku środka boiska, ale jakiś cudem udało się im wyprowadzić z tego atak.

 

Już w drugim meczu Zidane zachował się w dosyć znamienny dla siebie sposób (dziennikarze z jakiegoś powodu zawsze starali się przemilczeć tę część jego natury) i przy prowadzeniu 3:0 celowo podeptał swoje algierskie korzenie, otrzymując czerwoną kartkę i wędrując na trybuny.

 

Wrócił na mecz ćwierćfinałowy przeciwko Włochom (kara dziwnie niska, powinien był wrócić dopiero na półfinał) i zdominował go tego stopnia, że po bezbramkowym remisie Francja wygrała w rzutach karnych (plus całej sytuacji był taki, że Roberto Baggio tym razem trafił). W półfinale chorwacki duet pomocników Asanovic-Soldo wypychał go w boczne sektory boiska i poza potężną bombą wybronioną przez Drażena Ladicia Zidane był dosyć bezużyteczny. Przez połowę spotkania w każdej sytuacji oddawał jakieś niedołężne strzały prosto w bramkarza lub bandy i najciekawszym jego osiągnięciem było zablokowanie piłki twarzą, po czym fukał i pluł przez dwie minuty, a jedyną ruletę w tym meczu zrobił Chorwat.

 

Wreszcie finał. Naprzeciw siebie stanęły dwie najlepsze drużyny turnieju: Francja zbudowana na solidnych defensywnych fundamentach i napędzana przez Ronaldo Brazylia. Latynosi mieli rozbić Les Bleus na ich ziemi i obronić tytuł – sądzili tak bukmacherzy i sądził tak nastoletni ja przed telewizorem, nie sądził tak jednak Ronaldo, który przed meczem dostał jakiegoś dziwnego ataku i zamiast niego miał wystąpić Edmundo. Ostatecznie jednak największy gwiazdor Canarinhos znalazł się w składzie meczowym, a reszta jest historią, którą wszyscy dobrze pamiętamy. Brazylia była fatalna jak nigdy przed 2014, a Zidane zagrał swój najlepszy mecz na turnieju, kilkakrotnie celnie podał pod bramką przeciwników, a potem strzelił dwa gole głową po rzucie rożnym (Jacquet pewnie odsunął łysego od wykonywania kornerów po tym dośrodkowaniu na środek boiska z pierwszego meczu) – widomy znak geniuszu Zidane'a. Przy pierwszej sytuacji w polu karnym było 10 Brazylijczyków, z których żaden nie trudził się powstrzymaniem Francuza (na nagraniach widać, jak spokojnie obok nich przebiega i nikt nie stara się go powstrzymać), druga była niemal idealną kopią, Brazylijczycy chyba nigdy wcześniej nie widzieli, jak ktoś przy rzucie rożnym wbiega w jedenastkę. Szczytem był Roberto Carlos, który przy jednym golu sznurował obuwie, potem stał na linii bramkowej jak żona Lota, patrząc na mijającą go piłkę, a w końcu postanowił wybić futbolówkę z własnego pola karnego przewrotką. Przy takiej indolencji i skretynieniu dziwne, że Zidane nie strzelił pięciu bramek – prawdopodobnie założył, że dwie wystarczą. I wystarczyły, potem Petit dołożył jeszcze jedną i było po sprawie. Na takich lamusów nawet nie trzeba było wiązać butów.

 

Ogromna radość byłego Algierczyka wydawałaby się w mniejszym stopniu spowodowana patriotyzmem, a w większym przełamaniem osobistej klątwy polegającej na trzech przegranych finałach w ciągu trzech lat****. Biedny Zidane myślał, że uciekł przeznaczeniu (i będzie mógł poślubić księżniczkę), ale nie wiedział jeszcze, jak bardzo się pomylił...

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

* obecnie jednak bardziej przypomina jego sumienie

** pozwoliłem sobie na małe przekłamanie, bo oriflama jest ogólnofrancuska, ale Zidane - jako egalitarysta - był geniuszem wszystkich biednych ludzi, nie tylko marsylczyków

*** niejako wyjatkowo w historii Francji to byli "parowie", a nie "parówy"

**** o czym przewrotnie będzie w dalszej części, bowiem chronologia jest jak Hertha Berlin i nikogo nie obchodzi

 

https://www.facebook.com/melodroms/?fref=ts

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

A najlepsze jest to, że artykuły srartykuły a i tak można teraz ZZ skoczyc na wacka po 10 latach od kiedy ostatni raz profesjonalnie miał kontakt z przeciwnikiem. Bird też był c***owy, bo miał historyczny frontcourt a Rodman bronił wszystko, przechwyty to nie wyznacznik obrony więc Jordan w defensywie trzepał sudoku...

Tyle postów od mej ostatniej wizyty to myślałem że Citko znowu wsadził anglikom..

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ja oceniam zawodnika we wszystkich sportach zespołowych na tej samej zasadzie - jak duży był jego wpływ na zespół w którym grał, jak bardzo czynił go lepszym i jaki był jego wkład w sukcesy zespołu. Piłką od jakiegoś czasu mniej się interesuję, ale dopóki się interesowałem mocno to Zidane był człowiekiem, który w tych kategoriach był po prostu najlepszy. Mózg drużyny, wybitny rozgrywający, glue guy, który łączył dwie linie. Różnica jakościowa drużyny grającej bez niego a z nim była ogromna. Nie potrafię wskazać drugiego zawodnika robiącego taką różnicę żeby była ona tak namacalna i widoczna gołym okiem. 

Edytowane przez Luki
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ja oceniam zawodnika we wszystkich sportach zespołowych na tej samej zasadzie - jak duży był jego wpływ na zespół w którym grał, jak bardzo czynił go lepszym i jaki był jego wkład w sukcesy zespołu. Piłką od jakiegoś czasu mniej się interesuję, ale dopóki się interesowałem mocno to Zidane był człowiekiem, który w tych kategoriach był po prostu najlepszy. Mózg drużyny, wybitny rozgrywający, glue guy, który łączył dwie linie. Różnica jakościowa drużyny grającej bez niego a z nim była ogromna. Nie potrafię wskazać drugiego zawodnika robiącego taką różnicę żeby była ona tak namacalna i widoczna gołym okiem. 

Tylko Luki, właśnie nie zawsze tak było. Zidane miał dużo sezonów kompletnie rozczarowujących, w których nie potrafił popchnąć zespołu w taki sposób jak to opisujesz. Podobnie nie zawsze potrafił to robić w meczach o największą stawkę - polecam obejrzeć wszystkie finały LM Zidane'a w barwach Juventusu.

Powyższe teksty bardzo dobrze demaskują mit MŚ '98, po których zaczęto Zidane'a stawiać nawet ponad niekwestionowanego nr 1 na świecie przed tym turniejem, czyli Ronaldo. Ten turniej to akurat w moim przekonaniu szerszy problem dotyczący piłkarskich komentatorów i kibiców. Mają oni bardzo duże problemy z przyswojeniem, że można wygrać dzięki najlepszej obronie. I mimo, że Francja doszła do finału mundialu właśnie dzięki niszczycielskiej kombinacji obrońców i defensywnych pomocników (np. w tym pamiętnym finale z Brazylią wystawili takowych aż trzech przed czwórką obrońców) i szczęściu w karnych w 1/4 z Włochami, to i tak zawsze w takich sytuacjach szuka się geniusza, który będzie twarzą sukcesu. A że z przodu Francja, z Guivarc’hem na czele, była blada jak ściana, to Zidane jako wyraźnie najzdolniejszy i mający te dwie główki w finale, pasował jak ulał do mitu geniusza, który rzekomo poprowadził reprezentację do złota.

Podobny numer nie mógł się w tym stopniu udać np. w potrójnie złotej Hiszpanii, ponieważ tam Iniesta i Xavi byli we dwóch w podobnej sytuacji, a poza tym byli, również we dwóch, w cieniu większego kozaka w klubie. 

Inna sprawa, że Zidane 2 lata później, mając już z kim pokopać z przodu (mając już nieco dojrzalszych Henry'ego i Trezegueta, a do tego różnych nowych Piresów, Wiltordów czy Vieirów do pomocy), zagrał znakomicie i udźwignął ciężar tytułu, którym go wcześniej na wyrost obdarowano.

 

Po prostu Zidane nie zawsze był taki wielki. A jeszcze inna para kaloszy jest taka, że byli tacy, którzy u szczytu formy wg Twoich kryteriów mieli zupełnie ewidentnie większy wpływ na grę zespołu. Żeby nie sięgać zbyt daleko w przeszłość można wymienić Messiego i Ronaldinho.

Edytowane przez Kily
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No to już kwestia dyskusji, który miał większy wpływ. Dla mnie Zidane był najlepszym zawodnikiem jakiego oglądałem. I żeby nie było - nie jest to wg mnie case Jordana, który legendą i poziomem dość wyraźnie odstaje od innych GOATów i wiem, że są silne argumenty żeby stawiać kilka osób ponad nim.  To wszystko jest okej, o ile ktoś nie sypie bzdurami z kapelusza typu ile Zidane strzelił bramek (plus inne z artykułu). 

 

Ogólnie to są rzeczy, których nigdy się nie rozstrzygnie bo nie da się tego zrobić. Ale wolę takie argumenty jak Twoje Kily niż te przytoczone w artykule.

Edytowane przez Luki
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Rzecz w tym Luki, że Twoje 'argumenty' nie są w żaden sposób lepsze od argumentów Stano a napiąłeś się i określiłeś tekst mianem kpiny. Jeżeli wszystko jest kwestią dyskusji to albo się w taką dyskusję angażuje albo nie, ale napisać, że czyjaś opinia (subiektywna jak każda inna) to kpina i tyle? Cóż, nie zaprezentowałeś więcej, to pewne.

 

Rozumiem natomiast, że ktoś się może piłką średnio interesować i nikogo za język nie ciągnę. Zdaję sobie sprawę na własnym przykładzie, że o piłce wiem więcej niż o NBA więc w tematach koszykarskich więcej czytam niż piszę a kiedy już się udzielam to raczej ważę słowa. To chyba rozsądne i uniwersalne podejście bez względu na tematykę.

 

Wiesz, ktoś mógł się poważnie interesować piłką raptem kilka lat na początku lat '90 i potem pisać, że dla niego Roberto Baggio był najlepszym zawodnikiem jakiego oglądał. Czym inny jest jednak napisać, że Baggio/Zidane/Ronaldinho był najlepszym piłkarzem jakiego oglądałem a czym innym napisać, że Baggio/Zidane/Ronaldinho był najlepszym piłkarzem ostatniego 25-lecia.

 

A skoro zgadzamy się z tym, że takie rankingi są praktycznie niemożliwe do opracowania i prościej je uznać za subiektywne odczucia każdego z nas to nie ma potrzeby ani sensu czyichś odczuć mianem kpiny, przynajmniej dopóki każdy wyraźnie zaznacza, że właśnie o indywidualnych odczuciach (nie faktach) mówimy.

 

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.